Kiedy pod bramę podjechał samochód oznakowany „skup żywca”, serce na moment przestało mi bić. „Podobno ratuje pani koniki?”…
Zanim przeszłam przez podwórko, trap stał już otworem. A tam siwy zadek przytulony do burty auta. Jakby pasażer chciał się wcisnąć w najciemniejszy kąt. „Miła, ładna, kładzie pani 4000zł i dobijamy targu!” – ale ja mam tylko 1500, zaczęłam się jąkać. „Dobre, w piątek wpadniemy po resztę”.
Chwilę później stałam totalnie oszołomiona z koniem na końcu sznurka. Charczącym, przerażonym, chudym.
Śnieżynka ma 1,5 roku. Zniekształconą głowę. Trudności z oddychaniem.
Te półtora tysiąca, które właśnie dałam handlarzowi, miały być na weterynarza dla kocich bezdomniaczków. Zadzwoniłam do lecznicy z zapytaniem, czy dostanę płatność przelewem 7 dni – dostanę. To jedno zmartwienie mniej. Zadzwoniłam do końskiego Doktora – podjedzie jutro.
Wróciłam do domu, usiadłam i nerwy znalazły w końcu ujście… Łzy popłynęły zupełnie niekontrolowanie. Po chwili zanosiłam się płaczem jak małe dziecko. Z żalu nad Śnieżynką. Z bezsilności. I z przerażenia – co dalej?! Jak trochę się uspokoiłam, postanowiłam napisać do Was. Tyle już razy wspólnie dokonaliśmy niemożliwego… Spróbujemy raz jeszcze?
Aga ze SzkapoStada